Urban Decay podkład w płynie Naked Skin - czy warto?

Podkład Urban Decay Naked Skin początkowo nie przypadł mi do gustu. Kupiłam, użyłam kilka razy i miłości nie było. Zwykły, przeciętny, a przede wszystkim nie warty swojej ceny, gdyż 189zł (szczęśliwie kupiłam go nieco taniej na lotnisku) za efekt jaki dawał, wydawało się ceną conajmniej kosmiczną.  Poszedł w odstawkę, schowany w szufladzie przeleżał dobre pól roku.
I tak oto nadszedł dzień, w którym ponownie postanowiłam dać mu szansę.
Wyciągnęłam z szuflady, obtarłam z kurzu, użyłam i... przepadłam!



Dlaczego tak bardzo spodobał mi się ten podkład?
Po pierwsze, gdyż idealnie stapia się z moją twarzą i wygląda na niej jak prawdziwa, tylko lepsza skóra.
Ma średnie krycie, lekko matuje i wyrównuje koloryt.
Po drugie idealny odcień (0.5) dla bladolicych, takich jak ja. Nie za różowy, nie za żółty. Neutralny.
Kolejną rzeczą jaką w nim lubię jest jego formuła. Lekka, płynna konsystencja, to sama przyjemność w nakładaniu.
Najczęściej mam go na twarzy po 12h (albo więcej) i mimo upływu tak długiego czasu jest niemal w nienaruszonym stanie. Ściera się jedynie z nosa (jestem alergikiem i smarczę cały czas) i okolicy ust (jeśli pracuję w masce), natomiast jest to ścieranie równomierne, niemal niewidoczne na pierwszy rzut oka.
Po przypudrowaniu nie mam również żadnych problemów ze świeceniem się skóry.


I pytanie za 100 punktów! Czemu nie zachwycił mnie za pierwszym razem? Zapewne dlatego, że wygląda on doskonale, ale na doskonałej skórze. Obecnie jestem po zabiegu Reti Power, silnie złuszczającym i regenerującym, po którym zniknęły mi niemal wszystkie zaskórniki, rozszerzone pory, podskórne grudki i suche skórki. Cera jest promienna, nawilżona i nic jej nie dolega. Dla takich skór, zdecydowanie polecam! Przy problematycznych natomiast, może nie sprawdzać się już tak dobrze.

wtorek, 28 listopada 2017

Czytaj dalej » 3